Loty balonem

Zambeccari – Nieustraszony żeglarz napowietrzny

 .

Francesco Zambeccari ( 1750 – 1812 ) urodził się w Bolonii w rodzinie patrycjuszowskiej. Uzyskał wszechstronne wykształcenie. Odbył wiele lotów balonem, pracował nad problemem nadawania kierunku lotu balonu. Zginął w wypadku balonu  w Bolonii dnia 21 września 1812 r.

.

Zambeccari  – Nieustraszony żeglarz napowietrzny

 .

„Rozmaitości” nr 22 z 1 czerwca 1844 r.

 .

    Hrabia Zambeccari z Bononii, poświęcił całe swoje życie sztuce napowietrznej żeglugi. Zajęty jedynie myślą jakby wynalazek balonów do praktycznego użycia zastosować, szukał dniem i nocą sposobu, za pomocą którego mógłby się balon oprzeć wiatrom i tak sobą dać powodować, iżby nie tylko do zamierzonej wzniósł się wysokości, lecz i wszelki kierunek w swoim locie przybierał.

Gdy już hrabia Zambeccari u kresu swoich życzeń stanął i ulubioną swą sztukę za dostatecznie wydoskonaloną osądził, ogłosił na dzień 7. października 1803 roku pierwszą swą napowietrzną podróż, przyrzekając czynić wszystkie próby w obec zgromadzonej publiczności. Na ten cel sprowadził z sobą na oznaczone miejsce dwa balony i kazał napełnić jeden palnem a drugi przerzedzonem powietrzem. Dla zapobieżenia zaś wszelkiemu niebezpieczeństwu explozyi, idąc za radą profesora Saladiniego, rozporządził, aby obadwa balony mocną siecią powleczono, i tylko je w dwóch trzecich częściach napełniono. Balon rozdęty palnym gazem miał utrzymywać machinę w równowadze, i zawisał powyżej drugiego balonu, który w kształcie przewróconej głowy cukru, za pomocą ognia napełniony, służył głównie na to, aby stosownie do rozmaitego prądu powietrza, w zamierzonym kierunku podróży wznosił albo zniżał machinę. Galerya – miejsce, gdzie się sternik miał znajdować, – była w prawdzie bardzo lekko lecz zarazem tak mocno zbudowana, iż się w tym względzie żadnego niebezpieczeństwa obawiać nie należało. Po – nad galeryą były horyzontalnie dwa wiosła przymocowane, a obok żagiel trójkątny. Wewnątrz galeryi znajdowały się różne instrumenta i inne przybory dla czynienia na wysokości postrzeżeń nad szybkością lotu, temperaturą i.t. d..

Około północy dnia wyznaczonego, Zambeccari w towarzystwie doktora Grassetti z Rzymu i uczonego Andreaolego z Ankony, którzy tę podróż z nim odbyć przedsięwzięli, w obecności blisko piętnastu tysięcy niecierpliwych widzów, wsiadł do galeryi i zaczął się w górę wznosić. Najprzód zrobił kilka doświadczeń za pomocą wioseł, wzniósł się w górę i znowu spuścił na dół, stosując się w tem do poleceń, jakie na ten koniec zgromadzona komisyja mu zadawała; nareszcie po pięciu minutach zniknął z-przed oczu publiczności, i udał się z pomyślnym wiatrem w swoję podróż do Medyjolanu.

Podczas gdy w Bononii o naszych napowietrznych żeglarzach różne wieści biegały, i wszyscy o nich w niespokojności byli, nadeszła z Wenecyi niespodziana wiadomość, iż w Rovigno zawinął okręt, którego osada jednozgodnie wyznała, że w nocy z 7. na 8. października postrzegła nad zatoką Quarne ognistą, gwałtownym wiatrem pędzoną kulę, przed którą zaledwie podwojonemi żaglami z wielką trudnością ujść podołała. Dopisek tegoż samego listu donosi: iż w tejże chwili przysłano tamże z miasteczka Pola barkę po doktora Borchi do trzech chorych, którzy wyjechawszy w nocy z Bononii, w morze wpadli i ledwie za pomocą pobliskiego okrętu ocaleni zostali. Ta wiadomość wszystkich trwogą przejęła, lękano się bowiem, czy się aeronautą jakieś nieszczęście nie wydarzyło, a tymczasem nadeszły od nichże samych listy z Wenecyi, dokąd ich po nieszczęśliwym przypadku zawieziono.

.

.

Zambeccari, który dla odmrożonych rąk sam pisać nie mógł, opowiada w tych listach: Gdy owej nocy stracili już Bononję z oczu, zaczął się gaz palny kłębami wydobywać; ubytek ten pozwalał im wnosić, iż się wkrótce na ziemię dostaną, jednakże złamanie jednego wiosła przeszkodziło im dokonać tego zamiaru; tak tedy zaczęły się balony znowu wznosić, co się z taką działo szybkością, że się nagle, jakby czarodziejską mocą w nadzwyczaj zimnej strefie znajdowali, gdzie im najdotkliwsze zimno już nie dozwoliło, podług Magellana sporządzonego barometru użyć do oznaczenia wysokości. Zambeccari uczuł w sobie do wymiotów skłonność, dr Grassetti zaś miał niezwykle trudny oddech, i obaj byli tak twardym snem zmożeni, iż jakby nieżywi na podłogę galeryi padli, i o nic się więcej już nie troszczyli. Było to podobne zjawisko, jakiego wszyscy inni napowietrzni żeglarze w trzechmilowej wysokości doznawali. Andreoli, który sam jeden czuł się jeszcze silnym i nie spał, zbudził Zambeccarego, który natychmiast powstał i stan barometru opatrzył. Z powyższych jednakże przyczyn, jak i dla tego, że woskowa świeca zgasła, nie mógł się nic pewnego dowiedzieć. Lecz w tymże czasie Andreoli i on usłyszeli nagle jakiś szum na dole i domyślili się z przestrachem, że to był szum bałwanów morskich. Zambeccari wziął się natychmiast do zapalania lampy; lecz fosforowe zapałki okazały się na ten koniec bez żadnego użytku. Ucieczono się więc do krzesiwa, i powiodło się nareszcie zapalić wielką lampę. Ale balony już coraz bardziej upadały; już widać było morze! Dla ulekszenia balonów, schylił się Zambeccari po worek z piaskiem, aby go w morze rzucił, ale już cała machina rwącym pędem w wodę runęła a wzruszone tem uderzeniem bałwany morskie, do wysokości pięciu stóp się podniosły. Działo się to o wpół do trzeciej godziny po północy. Mieli wszakże jeszcze dość przytomności umysłu by sobie zaradzili w tem niebezpieczeństwie. Wyrzucili co prędzej resztę balastu i wszystkie instrumenty z galeryi w wodę, a ulekszywszy w ten sposób machinę, zostali natychmiast nad wodę uniesieni i znowu w górę ulecieli. Tego drugiego lotu nie zdołali już  wcale opisać; to tylko przytaczają; iż mimo najgłośniejszego krzyczenia, nie mogli się wzajem ani słyszeć ani rozumieć, co może być dowodem, jak zrzedzone musiało być powietrze, w które teraz wzlecieli. Suknie ich były grubą skorupą lodu powleczone. Przebywszy trzy warstwy obłoków, ujrzeli niebo czyste i bez żadnej chmurki. Księżyc wydawał się krwawoczerwonym, a Andreolemu puściła się krew z nosa. Już była trzecia godzina, gdy balony dla ciągłego ubywania gazu znowu spadać zaczęły. Ta razą jednak spadanie działo się bardziej powoli. Ale wkrótce znajdowała się galeria znowu na wodzie, wnet byli znowu niesieni po wierzch wody, i tak spełna pięć godzin walczyli ze śmiercią, aż ich wreszcie około 8 godziny z rana, na wybrzeżach Istryi, w obliczu portu Veruda, łodzie dwóch okrętów wyratowały i o półtorej mili od miasta Pola na stały ląd wysadziły. Po ustąpieniu wyratowanych aeronautów z galeryi, podniosły się znowu balony z największą szybkością w górę, w kilku minutach zniknęły za górami wyspy Osero, i do dziś dnia żadnej po sobie wieści nie zostawiły. Na pół zamarznięci i chorzy przybyli nieszczęśliwi napowietrzni żeglarze do miasta Pola, gdzie cztery dni zabawiwszy, potem do Wenecyi odpłynęli. Zostali wprawdzie po kilku tygodniach wyleczeni, lecz kilka palców u nóg i rąk – na zawsze postradali.

Chociaż ta pierwsza napowietrzna podróż tak nieszczęśliwie wypadła, nie dał się Zambeccari tem odstraszyć i tyle miał odwagi, iż w następnym roku drugą podróż przedsięwziął. Ta razą miał jeden tylko balon temu zamiarowi wystarczyć, a ciężar całej machiny, wraz z dwoma żeglarzami Zambeccarim i Andreolim – trzeci nie chciał już należyć do tej wyprawy – wynosił 850 funtów bonońskich. W nocy z dnia 21 na 22 sierpnia 1804 roku. Rozpoczęły się przygotowania.

Rano o 6 godzinie oznaczyły trzy działowe wystrzały, iż amfiteatr, gdzie się miał wznieść balon, jest otwarty. Nie tylko miejsca zajęte za biletami, ale i wszystkie równiny i pagórki były ciekawym ludem przepełnione. O jedenastej godzinie śród natężonego oczekiwania widzów, wsiadł Zambeccari ze swym wiernym towarzyszem Andreolim do balonowej łodzi.

Naprzód robili niektóre próby. Doświadczali ruchu wioseł, które ku powszechnemu zdziwieniu zdołały skierować balon ku ziemi. Ujęto machinie ciężaru, i w tejże chwili zaczęła się chyżej wznosić; dwie zapalone świece sprawiły tenże sam skutek. Dodanie ciężaru i zgaszenie świec, wstrzymywało lot balonu. Wszystkie te doświadczenia powiodły się najpomyślniej. Nareszcie zapalili żeglarze 8 świec, uwolnili balon z powrozu, którym dotąd był jeszcze przymocowany, i wznieśli się szczęśliwie w powietrze.

Sześć działowych wystrzałów zapowiedziało ich wzlecenie. Ruch napowietrznego okrętu był tak łagodny i regularny, iż obaj żeglarze mogli odpowiadać na radosne okrzyki ludu; lecz wkrótce zniknęli w zachodnio-północnej stronie z-przed oczu publiczności.

O pierwszej godzinie po południu ulatał balon nad miasteczkiem Capo d’Arigine o 6 mil od Bononii, na drodze ku Ferrara. A że dwom tylko ludziom za trudno było czynić stosowne spostrzeżenia i mieć nieustanną baczność na barometr, termometr, magnesową igłę, a osobliwie na ogień, który musiał być ciągle w równej sile utrzymywany, przeto postanowił znużony Zambeccari spuścił się na dół. Przy tej operacyi okazała się najlepiej podatność machiny w przyjmowaniu wszelkiego kierunku. Najprzód zniżył się balon i leciał ponad jakieś moczary, które się żeglarzom z razu ryżowemi łanami być zdawały. Lecz tu nie chcieli żeglarze wylądować, zapalili dwie nowe świece, a balon wzniósłszy się wyżej, ominął z największą łatwością moczary i zaczął o 200 kroków od poczty na pole spadać. Już byli żeglarze wyrzucili powróz z kotwicą, już się była kotwica gałęzi drzewa uchwyciła, już zgromadzeni tłumnie z okolic mieszkańcy powitali radosnymi okrzyki śmiałych podróżników – gdy oto u pożądanego kresu spotkał ich nieprzewidziany przypadek. Przez zaczepienie się kotwicy o gałąź drzewa, łódź się tak mocno wstrząsnęła, że lampa wewnątrz będąca przechybnęła, a większa część spirytusu wylała się na podłogę, i w jednej chwili cała galeria w ogniu stanęła. Tym okropnym przypadkiem przelęknieni aeronauci, nie byli w stanie powiększyć siłę wznoszenia się machiny, przez co takowa spadając coraz niżej, nareszcie o ziemie runęła. Przez to mocne uderzenie wszystko się w łodzi z swego miejsca poruszyło, a płomień ogarnął baryłkę, w której się 30 funtów spirytusu znajdowało, i w okamgnieniu cała ta masa jasnym płomieniem się zajęła. Przez co  machina z dzikim pędem w górę wzleciała.

W tym niebezpieczeństwie pozostający Zambeccari, chcąc się od płomieni ochronić, wylał sobie flaszkę wody na głowę; Andreoli zaś chcąc się spuścić spieszno po powrozie kotwicy, spadł na drzewo, a z drzewa na ziemię. Przez ten wypadek jeszcze bardziej ulekszyła się machina, i tem gwałtowniej – mimo to, że ją z wielu przybyłych w pomoc wieśniaków za powróz od kotwicy wstrzymywało – w powietrze się parła. Nawet gałąź, o którą kotwica zahaczyła, oderwała się od drzewa i wraz z balonem w górę uleciała. Długo tak leciał balon i coraz malał w wysokości; widziano jeszcze Zambeccarego, jak się z ognia otrząsał. Na koniec zniknął w wschodnio – północnej stronie; – to wszystko stało się w trzech minutach.

Gwałtowny prąd wiatru uniósł ten napowietrzny okręt ku adriatyckiemu morzu. Widziano go jeszcze w różnych miejscach, lecz tak wysoko, że go nie można było rozpoznać, a wszyscy to niezwyczajne zjawisko za nowy meteor mieli. Nareszcie zaczął się balon przecież zniżać i spadł w odległości 25 angielskich mil w morze.

Tu byłby już tonący Zambeccari niechybnie śmierć znalazł, gdyby się na szczęście jego, nie były zjawiły rybackie czółna, które nieszczęśliwego od zguby wyratowały. Chciano oraz i balon ocalić, lecz ten pozbywszy się ciężaru przez ustąpienie Zambeccariego z łodzi, chyżym pędem znowu w powietrze uleciał i wkrótce na zawsze zaginął.

Odtąd minęło lat kilka bez wieści o Zambeccarim. Cały świat mniemał, iż odstraszony takiem podwójnym nieszczęściem, nie zechce już więcej zajmować się tym zdradliwym przedmiotem. Lecz było przeciwnie: jego niezmordowany duch rozmyślał nieustannie nad wynalezieniem sposobu kierowania balonem. Polepszył wszystkie swoje machiny i udał się w roku 1808 do Wiednia, aby tam, z dala od morza, nową napowietrzna podróż przedsięwziąć. Jednakże z powodu różnych okoliczności, musiał zaniechać tego zamiaru. Powrócił więc do swego rodzinnego miasta, a tu po czterech latach ogłosił swą trzecia podróż.

Uleciał tym razem szczęśliwie w górę, lecz zanadto szybki pęd, z jakiem się balon wznosił, uderzył go z taką siłą o bliską kościelną wieżę, iż cała galeryia się zgruchotała, a nieustraszony żeglarz padł natychmiast trupem na ziemie!

Zdaje się, iż samo przeznaczenie wybrało Zambeccariego, aby się stał ofiarą dla umiejętności!

 

 

 

 

.

Pierwszy lot balonem z Francji do Pekinu

Dzieci Ikara. Opowieść o tym jak człowiek zrealizował swoje wielkie marzenie

 

Inne z sekcji 

Opowieści Grzegorza Wojciechowskiego: Jak balon „Maria Antonina” wzniósł się w przestworza

Grzegorz Wojciechowski . Koniec wieku XVIII, a ściślej ostatnie lata przed wybuchem rewolucji francuskiej, to okres, w którym społeczeństwa europejskie ogarnęła moda na loty balonami, historycy nadali tym wydarzeniom nazwę „balomanii”. „Spośród wszystkich naszych kręgów przyjaciół – pisał jeden ze świadków tych wydarzeń – przy wszystkich posiłkach, w przedpokojach naszych uroczych kobiet, podobnie jak w […]

Opowieści Grzegorza Wojciechowskiego: Latający „Rübezahl”

Śląskie Zawody Balonowe . Grzegorz Wojciechowski .     Koniec wieku XIX i początek wieku XX, to okres renesansu sportów balonowych, w  tym też czasie zaczęły pojawiać się i pierwsze sterowce. Już w 1881 roku powstała w Berlinie organizacja zajmująca się promocją lotów balonami – Verein zur Förderung der Luftschiffahrt (Stowarzyszenie Promocji Lotów Powietrznych), odegrała […]