Biblioteka Lewicy

Wiosenne ciągi bezrobotnych

.

Autor: „Zeks”

Dookoła Świata” nr 164/165 z 1938 r.

.

W dawnych czasach, gdy miasta były siedliskiem wszelkich możliwości zarobku i pracy wyglądało to inaczej. Wówczas w pewnych określonych porach roku ruszali na wędrówkę za pracą, za zarobkiem, na ucieczkę przed głodem, zaglądającym do uboższych wiejskich chat – chłopi.

Szli „na Saksy” – na roboty rolne do Westfalii i Saksonii młodzi parobcy, na dworcach kolejowych kraśniały w barwnych stadach chustki wiejskich dziewczyn, w porze sianokosów i żniw ruszał „na bandos” podhalański góral z kosą na ramieniu, by gdzieś na równinach zapomnieć o głodzie w rytmie ciężkiej, ale żywiącej przecież pracy. Tak było dawniej. Dziś zmieniły się warunki. Dziś nie wieś wysyła swych mieszkańców na wiosenne czy letnie „ciągi” po drogach Polski. Dziś nie do miasta, ale z miasta prowadzi droga tych szarych, zmiętych postaci, o wychudłych twarzach i zaczerwienionych oczach. To już nie góral, których pytano, czy im „nie żal” to syn miasta, syn, dla którego miasto z macoszą obojętnością nie ma nic, nic, co by uchroniło od głodowej śmierci gdzieś w ciemnym zaułku, w noclegowym przytułku…

To błędny wędrowiec epoki kryzysu – bezrobotny. Zaledwie poprzez opony chmur poczną częściej przezierać jasne i grzejące promienie słońca, zaledwie staje się tak ciepło, że noc spędzona na dworze, przespana gdzieś w rowie, nie grozi bezpośrednio ciężka chorobą lub śmiercią – poczynają roić się pieszymi wędrowcami gościńce Rzeczpospolitej. Na północ i na południe, na wschód i na zachód we wszystkich kierunkach prowadzą drogi poszukiwaczy bytu.

Każdy z nich ma własny system, własną koncepcję podróży, własne cele i zamiary, których za skarby świata nie zdradzi kolegom ze szlaku. Każdy ma w sercu jakieś niejasne nadzieje, których zgon idzie opłakiwać gdzieś daleko. Każdy ma inne możliwości, związane z dawnym fachem, z jakimiś znajomościami, z tajemniczymi „cynkami” – wskazówkami, jakie daje im instynkt wyostrzony zgoła pierwotnymi warunkami zdobywania… życia.

Oto zapada zmierzch. Do wsi leżącej przy trakcie podchodzi dwóch wędrowców. Tych połączyła jakaś wspólnota: wspólny ceł, drogi czy wspólna metoda istnienia. Pierwsze ich pytanie zadane spotkanemu mieszkańcowi wioski to:

„Gdzie tu sołtys?”

Wiedzą o tym, że do jego obowiązków należy danie noclegu „podróżnemu”. Znają swe prawa – ludzi wielkiego szlaku. Wiedzą, że dziś już nie te czasy, by człowiekowi, co prosi o chleb, łub o kąt pod dachem do spania, odburknąć nieżyczliwie coś o wstydzie nie pracowania, o włóczęgostwie, o żebraninie. Nie! Dziś wieś, czy miasteczko patrzy na nich, jak na prywatnych inkasentów świadczeń na pomoc zimową czy letnią, patrzy niechętnie i podejrzliwie, ale… nie ma rady.

Nawet w ostrym słowie. Podrapie się poczciwy chłopina, zaszczycony zaufaniem gromady, za uchem, pomarga trochę, że to już końca nie ma z tymi „podróżnymi”, że gdzieś tam przez nieostrożność stodołę spalili, nocując, że gdzieś kogoś ktoś w podobnych warunkach okradł. Ale ” rycerze szlaku” nie ustępują. I w końcu niechętnie prowadzi ich do jakiejś chałupy, gdzie równie niechętnie pokazują im jakieś miejsce do spania, jeszcze bardziej niechętnie – miejsce przy stole, albo wynoszą po prostu miskę z ubogim jadłem.

Ale wędrowcom jest to obojętne. Zdążyli się przyzwyczaić. Zdążyli stępieć na te objawy złego humoru. Wiedzą, że za żadną cenę, a przynajmniej za cenę spędzonej pod gołem niebem nocy, nie wolno im dać się zbyć niczym, nie wolno minąć wsi.

A po tym. gdy już „są”, gdy siedzą przy stole, lub na przyzbie, rozpoczyna się od pytań niby obojętnych rozmowa:

Skąd? Dokąd?

Gdyby spisać te wszystkie bajki, jakie w tym wypadku docierają do uszu gospodarzy, powstałyby tomy fantastyczniejsze, niż wszelkie dzieła Andersena, czy braci Grimm. Ale przecie chłop, zasiedziały na miejscu, znający swe miasteczko i kilkanaście kilometrów okolicy dokoła swej chaty, ciekaw jest świata. A z tego świata właśnie przybywają wędrowcy. I kilka chwil przed wczesnym spaniem mija na coraz bardziej przyjacielskiej pogawędce.

Czasem z tej pogawędki wyłoni się jakaś „robota”. Miejski majster do wszystkiego narządzi jakiś popsuty sprzęt, wykona jakąś rzeczywiście pożyteczną dla gospodarza pracę. Czasem w takim wypadku zamiast pożegnania o wczesnym poranku, zamiast rzuconego na drogę „Boże prowadź!” zjawia się kilka dni odmiennych, kilka dni spędzonych na miejscu, z poczuciem prawnie i uczciwie zarobionego obiadu.

Czasem bywa gorzej. Oto już dnia tego tylu zdążyło przyjść wcześniej, że wszystkie „kwatery” są zajęte. I wtedy trzeba – rad nie rad – wędrować do następnej wsi, ze słabą już nadzieją otrzymania dachu nad głową i miski jadła, bo któż wpuści do chaty obcego, przybywającego w nocy, któremu ciemności dodają jakiejś dziwnej grozy, przystrajają w tajemniczość. Dlatego też, gdy czerwień wypełza na horyzont po zachodniej stronie, gdy dłuższy staje się własny cień, a silniejsze zmęczenie, każdy wędrowiec szlaku przyśpiesza kroku i wpija tęskny wzrok w wyrastające przed nim zarysy chałup, w snujące się nad dachami dymy z kominów, które nieomylnie wskazują, że tam właśnie warzy się strawę. Inaczej jest w miasteczkach. Nie ma dla wędrującego bezrobotnego nic gorszego, jak trafić wieczorem do takiego „miasta”, jakich setki rozsiadło się przy wszelkich wielkich drogach. Nieraz lepiej na podmiejskiej wsi przeczekać południe i przemieszkać noc. I dopiero rankiem próbować… W miasteczku bowiem jest policja, która z natury lubi zadawać wiele niedyskretnych pytań nie zawsze wygodnych. W miasteczku każdy poproszony o nocleg zdziwi się, dlaczego właśnie do niego zwraca się z tym przybysz, a nie, na przykład do jego sąsiada. W miasteczku za to dniem może taki „rycerz szlaku” to i owo skorzystać.

A więc przede wszystkim dowie się jakimiś sobie tylko znanymi drogami o adresach bogatszych obywateli, o mieszkaniach tych, którzy tworzą tu w owych Kozich Skokach „municypalność”, którzy są „luminarzami” miejecowego społeczeństwa. Czasem sposobem tym będzie po prostu wybieranie na oko co przyzwoiciej zbudowanych i utrzymanych domów, czasem będą to znaki innych wędrowców, poprzedników, którymi znaczą – jak indianin w puszczy dla swych współplemieniowców – drogę do łyżki strawy i metalowego krążka monety.

Byliście może, Czytelnicy, w młodości harcerzami? W podręcznikach harców znajdowały się rysunki, które obrazowały znaki, kreślone przez zawodowych żebraków. Żebracy zresztą zwykle o tych znakach wiedzieli najmniej. Ale dzisiejsi „trampi”, bezrobotni rycerze szlaków, wiodących do następnego poranka, mają swoje własne znaki. Oczywiście, znają je tylko „lepsi”, wtajemniczeni w rzemiosło wydobywania sobie środków do życia „znikąd” . Jakieś kreski na studni, jakieś rysuneczki w poczekalni miejscowej stacji, w przedpokoju magistrackiego „wydziału opieki społecznej” -miejscach, których nie omija świadom rzeczy wędrowiec – oto źródła tajemniczych wiadomości, jakie posiada o nieznanej sobie miejscowości przybysz ze świata.

To, co robi bezrobotny wędrowiec w miasteczku, w innych warunkach moznaby nazwać zwyczajną żebraniną. Ale tak nie jest. Spróbujcie dać takiemu naprawdę okazję pracy, spróbujcie zażądać od niego, by ciężką, nawet najcięższą pracą, zarobił na kawałek chleba. Nie odmówi! Nie będzie się wykręcał.

Z radością stanie do tego, co przywróci mu prawa członka społeczeństwa. Istnieją co prawda charaktery słabsze. Istnieją ludzie, dla których hasło „szukam pracy” jest jedynie pretekstem, by w razie jakże częstej od mowy, zażądać w dalszym ciągu wsparcia. Ale takich jest niewielu. I ci właśnie już owymi prawdziwymi trampami. Ci mają największą znajomość terenu, najlepiej orientują się w metodach wyciągania pieniędzy, czy świadczeń w naturze od swych bliźnich. też najbardziej bezczelni.

Ale przeciętny bezrobotny – uczciwy i szanujący swą godność robotnika – pozbawiony jedynie sposobu do życia, a nie etyki – szuka naprawdę przede wszystkim pracy. Że jej nie znajduje – nie jego to już wina. Nie wszyscy jednak na wielkim szacunku wędrówki używają własnych nóg, jako środka lokomocji. Wiek pary i elektryczności ułatwia przecie całemu światu podróże – ułatwia je i bezrobotnemu. Szyny kolejowe są cierpliwe. I wiozą nieraz długie, długie kilometry człowieka, który bilet kolejowy… z widzenia zna jedynie. Wiozą, póki nie zjawi się konduktor, póki nie zdemaskuje najbardziej sprytnie „melinującego” się „zająca” – nieomylnym doświadczeniem odkryje niemal natychmiast człowieka, któremu do godności pasażera brakuje drugiej polowy: biletu.

Czasem i potem zdarzają się jeszcze kilometry przejechane. Konduktor też jest człowiekiem, też stać go czasem na współczucie, też potrafi dla biedaka zaryzykować drobne wykroczenie służbowe. Jeśli nie – to na następnej stacji dyskretnie wysiada szara zmięta postać, starająca się jak najmniej miejsca zabrać swoją osobą, jak najprędzej znaleźć się po za terenem stacji. Czasami bywa gorzej. Konduktor oddaje „gapiarza” zawiadowcy stacji, ten z kolei policjantowi, dla wylegitymowania, potem wędruje do jakiegoś sądu wniosek o ukaranie grzywną. A takie stosunki z władzami nie należą do najprzyjemniejszych dla ludzi szlaku.

Więc też starają się przejechać zamierzony dystans możliwie najbezpieczniej. Istnieją na to rozliczne sposoby. Jedni za parę groszy wykupują bilet na krótki dystans, i pokazawszy go konduktorowi mają błogą nadzieję, że do następnej kontroli są już spokojni. Inni po mistrzowsku niemal manewrują po wagonie, przechodząc za plecami konduktora w tę część pociągu, gdzie już odbyła się kontrola. Inni jeszcze potrafią kryć się po zakamarkach pociągu takich jak np. budka hamulcowego – t. zw. „brek” do ubikacji itp.

N a dalszych dystansach, w wielkich pociągach pośpiesznych istnieją czasami pod wagonami bagażowymi tak zwane „psiaki” skrzynie, zawieszone pod wagonem na łańcuchach, przeznaczone dla przewozu psów. To najpewniejsze i najbezpieczniejsze kryjówki dla trampa. Oczywiście jeśli stać go na tyle przebiegłości, na tyle zręczności, by na peronie wobec dziesiątków i setek ludzi, wobec służby kolejowej i pasażerów, od których jaskrawo odcina się swym nędznym ubraniem, działającym niby sygnał alarmowy dla brygady konduktorskiej jeśli tedy w tych warunkach potrafi niepostrzeżenie wślizgnąć się do skrzyni, a po tym na jakiejś stacji w tych samych warunkach opuścić gościnny „przedział”. Zaznaczyć trzeba, że w takich pociągach i na takich stacjach, na jakich one stają, noc bynajmniej nie ułatwia sytuacji.

Wiosna! Jaśniej, promienniej wygląda słońce z za chmur. Zaludniają się parki i podmiejskie łączki. Zaludniają się gościńce szarymi, zmiętymi postaciami, o zaczerwienionych od bezsenności oczach, o wychudłych twarzach. To bezrobotni wyruszają na wiosenny ciąg ku mistycznej krainie dobrobytu, której na imię – praca.

Zeks.

.

Podziemna Warszawa

Inne z sekcji 

Tadeusz Boy-Żeleński. Nasi okupanci

. Jak niewiele się w Polsce zmieniło przez ostatnie prawie sto lat. Warto przeczytać, jakże wciąż niestety, aktualny felieton Boya. Zachęcamy do lektury. Redakcja . Tadeusz Boy-Żeleński. Nasi okupanci.   Termin użyty w tytule nasunął mi się, kiedy czytałem enuncjację ks. prymasa Hlonda. Istotnie, kiedy się czyta ten list w sprawie nowej ustawy małżeńskiej, przechodzący […]

Socjaliści w Legionach

. Jan Krzesławski ( Jan Cynarski ) . Legiony powstały wskutek zjednoczenia usiłowań dwóch obozów – socjalistycznego i narodowo-niepodległościowego [1] – stworzenia podstaw do sformowania siły wojskowej w celu wywalczenia niepodległości kraju. Usiłowania te były odrębne i wzajemnie od siebie niezależne. Zjednoczenie nastąpiło dopiero w obliczu wojny. Każdy bezstronny obserwator, interesujący się w latach 1911-1914 strzelcami, drużynami, związkami i innymi organizacjami […]